Strona główna / Aktualności / Wywiady / Rozmowa z dr Władysławem Kopysiem

Rozmowa z dr Władysławem Kopysiem

Władysław Kopyś – człowiek-legenda naszej uczelni, omnibus sportu, słynna „złota rączka, a dokładnie dwie złote rączki”, niewyczerpana skarbnica anegdot.
Poniżej przedstawiamy wywiad z Panem Władysławem. Rozmowa była długa, ale bardzo ciekawa, wiele wydarzeń opowiedzianych zostało z humorem w najdrobniejszych szczegółach.

Może brzydko to zabrzmi, ale nie bardzo wiedziałam jak się przygotować do rozmowy z Panem. Zanotowałam sobie pięć haseł i może pójdźmy tym tropem: absolwent naszej uczelni, Prezes Stowarzyszenia Absolwentów, narciarz, fenomenalny fizjoterapeuta, skarbnica anegdot.

Zacznijmy zatem od studiów. Dlaczego wybrał Pan akurat tę uczelnię?

W.K. Kończyłem Liceum w Bystrzycy Kłodzkiej, a mieszkałem w Gożanowie. To jest miejscowość niedaleko Bystrzycy, piękna, teren źródeł wód mineralnych.

 Który to był rok? W którym roku rozpoczął Pan studia?

W.K. To był 1955 rok. Ówcześni studenci naszej uczelni przyjechali na praktykę do mojej szkoły, zobaczyli mnie jako gimnastyka, ćwiczącego skomplikowane elementy. A co się okazało? Byłem świetnie przygotowany przez swojego ojca, który wrócił z Anglii w 1948. Walczył pod Monte Casino.

Praktykanci, wśród których był Rysiu Jezierski przekonali mnie do studiów na wrocławskiej uczelni. W swoim liceum byłem jednym ze sprawniejszych uczniów w całej jego historii. Wówczas obowiązywały jeszcze egzaminy sprawnościowe, obok egzaminów teoretycznych. Jedną z konkurencji był bieg na 100 m. Biegłem już w kolcach.. Trzeba zaznaczyć, iż w liceum miałem też rekordy na 100 i 1000 m.

Wspomniany już mój ojciec był gimnastykiem w Sokole Stanisławowskim. To on , w naszym ogrodzie, zainstalował dla mnie drążek, poręcze, skocznie w dal. Byłem bardzo dobrze przygotowany. A sali gimnastycznej w mojej szkole wtedy nie było. Nauczyciel zobaczył, że biję rekord szkoły w skoku w dal, że świetnie daję sobie radę z gimnastyką i pyta mnie: Gdzieś Ty się tego nauczył, przecież nie ma Sali gimnastycznej? A ja odpowiedziałem: W ogrodzie. Do dzisiaj w szkole są moje niepobite rekordy.

Czas egzaminów na studia: bieg na 100 m – wszyscy daleko za mną, skok wzwyż – wszyscy kończą na 1.50 m, ja zaczynam od 1.60 m. Tak było z LA, Gimnastyka – do wykonania przewrót w przód na pięciu częściach skrzyni. Odsunąłem odskocznię, zrobiłem przerzut na pięciu częściach skrzyni z pół saltem. Prowadzący egzamin podszedł i powiedział: Ty już nie zdawaj tej gimnastyki. Zauważono, że byłem najsprawniejszy. 

Na pierwszym roku pojechaliśmy na obóz narciarski do Karpacza. Zobaczył mnie Haczkiewicz i nie mógł uwierzyć. Techniki jazdy na nartach nauczyłem się bardzo wcześnie, bo już w szkole podstawowej. Miałem nauczyciela narciarza. Już wtedy na skoczni skakałem po 30 m. Miałem również szczęście, ponieważ w liceum było sztuczne lodowisko i szybko nauczyłem się jeździć na łyżwach, zacząłem już jeździć figurowo.

Nie wiem co powiedzieć, jestem pod ogromnym wrażeniem. Był Pan autentycznym omnibusem sportowym.

W.K. Moim wychowawcą w szkole był pływak i on nauczył mnie także pływać. Zdając na uczelnię potrafiłem pływać wszystkimi stylami.

Tak sprawnych osób teraz się chyba już nie spotyka?

W.K. Wtedy też trudno było o takie osoby, osoby sprawniejsze ode mnie. Grałem w koszykówkę. Bystrzyca Kłodzka wygrała Mistrzostwa Dolnego Śląska, a ja zostałem królem strzelców, rzucałem po 30 pkt na mecz. Grałem oczywiście też w siatkówkę.

Z całą stanowczością można zatem powiedzieć, iż sport  był Pana pasją. Został Pan powołany do jego uprawiania.

W.K. Mam uwarunkowania genetyczne. Przechodziłem badania na Akademii Medycznej. Mam tzw. genetyczną sprawność. Pewnie po mamie i ojcu, ale w rodzinie byłem najsprawniejszy, nie miałem najmniejszych problemów z nauczeniem się wszystkich elementów sportowych.

Było jeszcze jeździectwo. Jazdę na koniach opanowałem w dwa dni, w Kamieńcu Ząbkowickim. Tam sprowadzono 12 koni ze Służewca, które nie nadawały się już do wyścigów. Zacząłem prowadzić obozy ze studentami. Grałem również epizodyczną rolę w filmie „Ranczo Texas”.

Oj, to jeszcze miał Pan w sobie żyłkę aktora?

W.K. Nie do końca aktora, byłem raczej kaskaderem.

Wróćmy jeszcze do studiów. Kiedy skończył Pan studia?

W.K. W 1960 r. Powtarzałem rok, ponieważ nie zdałem egzaminu u prof. Buły. Wróciłem na egzamin prosto z zawodów narciarskich. Prof. Buła i Haczkiewicz nie przepadali za sobą. Profesor podsumował mój pobyt na mistrzostwach: Jeszcze nikt nigdy nie nauczył się fizjologii na nartach. No i mnie oblał.

Wtedy zaangażowałem się w różne dodatkowe zajęcia np. prowadziłem zajęcia z łyżwiarstwa i narciarstwa dla dzieci.

Uzyskał Pan Dyplom nauczyciela wychowania fizycznego i co dalej? Poszedł Pan uczyć do szkoły?

W.K. Haczkiewicz chciał mnie zostawić na uczelni, ale nie było miejsca zakwaterowania. Znalazłem pracę w Technikum Rolnictwa w Praczach Odrzańskich. Dali mi mieszkanie i pracę. Ponieważ miałem dużo czasu zacząłem też dodatkowo pracować w szkole podstawowej na Pilczycach. Wtedy też zainteresowałem się trochę rehabilitacją. Skończyłem kurs rehabilitacji u prof. Degi. Specjalizowałem się w rehabilitacji manualnej, w masażu i gimnastyce leczniczej. Zajmowałem się np. dziećmi po chorobie Heinego Medina.

To znaczy, że porzucił Pan pracę w szkole ?

W.K. Nie, absolutnie nie. Pracowałem na 3 etatach. Nie było wówczas w szkołach nauczycieli z wyższym wykształceniem, tak więc zawsze znajdowałem tam pracę, albo w szkołach albo w szpitalu, gdzie usprawniałem dzieci. I tak to trwało przez 8 lat. Później zatrudniono mnie na Akademii Medycznej we Wrocławiu, gdzie rozkręciłem narciarstwo na wysokim poziomie.

Nie rozumiem, to zatrudniono Pana na Akademii Medycznej z racji na Pana zdolności manualne czy z racji na narciarstwo?

W.K.  Chodziło o narciarstwo. Szukali nauczyciela, który dobrze jeździ na nartach. Tak więc zacząłem pracować w Studium Wychowania Fizycznego. Na Akademii Medycznej rozwinąłem bardzo narciarstwo, łyżwiarstwo, jeździectwo. Organizowałem obozy sportowe dla studentów.

A czy Akademia Medyczna nie była tez zainteresowana Pańskimi masażami rehabilitacyjnymi?

W.K. Była zainteresowana. Na Akademii Medycznej pisałem swój doktorat, ale broniłem go na Akademii Wychowania Fizycznego. Mówiłem już, że usprawniałem dzieci po polio. Moja praca była takim swoistym połączeniem medycyny z wychowaniem fizycznym. Dwa lata temu miałem nieoczekiwane spotkanie: przyszła do mnie Pani z wadą kręgosłupa. Od razu poznałem, że to pacjentka po polio. Pani do mnie mówi: Doktorze – Pan mnie usprawniał, jak byłam dzieckiem. Nic się Pan nie zmienił. Posiwiał Pan, ale sylwetka ta sama. To było bardzo miłe.

A na jaki temat pisał Pan swoja pracę doktorską?

W.K. Wpływ ćwiczeń korekcyjnych na płaskostopie. 5 lat prowadziłem badania wśród dzieci, od klasy pierwszej, do klasy czwartej, piątej. Zdarzały się również dzieci z przedszkoli.

Za czasów mojego dzieciństwa gimnastyka korekcyjna była bardzo popularna w szkołach.

W.K. Ileż ja dzieci uratowałem: ze skoliozami, z płaskostopiem. Potrafię wyczuć wszystkie chrząstki i odpowiednio je uciskać. Pacjenci nie muszą poddawać się operacji, bo ja ich usprawniam.

Nie na darmo się mówi: masz problem z kręgosłupem, idź do Kopysia.

W.K. W tej chwili wciąż przyjeżdżają do mnie ludzie z całego świata. Miałem propozycje współpracy z USA, Australii, Kanady. Do Kanady zapraszali mnie na dwumiesięczny cykl wykładów. Nie pojechałem, za daleko i wiek już nie ten – to było z jakieś 10 lat temu. Ale i tak zdążyłem zjeździć niemal cały świat. Można jednak powiedzieć, że cały sport wyczynowy dalej jest w moich rękach.

Kontakt ze sportem wyczynowym zacząłem od tenisa stołowego. Uratowałem Leszka Kucharskiego przed operacją kręgosłupa, wtedy też zostałem oficjalnym opiekunem medycznym drużyny tenisistów stołowych i z nimi właśnie zjechałem prawie cały świat. Na Mistrzostwach Europy w 1988r. Andrzejowi Grubbie wypadł bark, stałem od niego jakieś 5 m. Mówię, że jak natychmiast nastawię, będzie mógł dalej grać. I tak się stało, wywalczył medal. Do dzisiaj wisi u mnie zdjęcie z Grubbą z tych Mistrzostw.

Proszę mi więc powiedzieć – co było ostatecznie Pana właściwą ścieżką zawodową? Jest Pan absolwentem naszej uczelni, był Pan jej pracownikiem.

W.K. Zatrudnił mnie prof. Zagrobelny. Prowadziłem zajęcia z terapii manualnej. Dwóch moich magistrantów nadal pracuje na uczelni: prof. Fugiel i dr Piechura.

A Pana rodzina – poszła w Pana ślady?

W.K. Można tak powiedzieć – syn jest doskonałym ortopedą, specjalistą od stawów biodrowych i kolanowych. Pracuje w Szpitalu Vratislavia. Mam jeszcze drugiego syna, który jest fizjoterapeuta i razem ze mną pracuje.

Aby zająć się pacjentem –  potrzebuje Pan obejrzeć najpierw badania RTG, MR czy TK?

W.K. Kiedyś tak, korzystałem ze zdjęć rentgenowskich, obecnie wszystko wyczuwam dłońmi. Czytać zdjęcia RTG uczyłem się od najlepszych radiologów na Akademii Medycznej.

Dokonałem też pewnej rewolucji na AM – zlikwidowałem zwolnienia z wychowania fizycznego. Dlaczego? Ano dlatego, że lekarze pracują fizycznie, muszą być sprawni.

Rozumiem zatem, że nadal pracuje Pan w swoim gabinecie i przyjmuje pacjentów?

W.K. Oczywiście, wczoraj przyjąłem 30.

Przepraszam za pytanie – ile Pan ma lat?

W.K.  4 października kończę 88 lat.

Piękny wiek i Pan ciągle w doskonałej formie. Zatem typowym emerytem Pan nie jest?

W.K. Nie. Do dzisiaj jeżdżę ze swoimi studentami – absolwentami na na nartach. Naprawdę to gimnastyka pomogła mi we wszystkim, pomogła osiągnąć tę sprawność. Jezierski i Kaczyński powtarzali często, że gdybym zajął się tylko gimnastyką, to byłbym pewnie Mistrzem Europy.

Doszliśmy szczęśliwie do emerytury. I tutaj zaczyna się Pana praca w Stowarzyszeniu Absolwentów.

W.K. Wciągnął mnie w to Rysiu Jezierski. Nieskromnie powiem, że umeblowałem pierwszą siedzibę Stowarzyszenia, jeszcze na Stadionie. I tak się zaangażowałem. Moimi pomysłami są wszystkie spotkania absolwentów: Piknik pod Kasztanami, spotkanie wigilijne, kolędowe.

Przeczytałam, że na spotkaniach jest Pan fundatorem szampana.

A czy nie ma Pan wrażenia, że Stowarzyszenie Absolwentów, to raczej ludzie starsi, młodych raczej tam nie uświadczymy.

W.K. Niestety tak. Ale kiedyś uczelnia miała inny charakter. Studentów było zdecydowanie mniej, znaliśmy się wszyscy. Jesteśmy bardziej zintegrowani. To były zupełnie inne czasy.

A jak wyglądała kiedyś praca masażysty – rehabilitanta  pod względem finansowym?

W.K. Zarabiałem dobrze, ale to ze względu na konie. Moi studenci na zawodach jeździeckich byli bardzo często wolontariuszami i pewnego razu przybiegają do mnie:  Panie doktorze, Panie doktorze, mamy pacjenta. Zsiadł z konia i nie może się ruszać. Podchodzę, rzeczywiście potężne chłopisko, czterech studentów położyło go na ławce. Jego uraz był świeży, wyczułem go palcami, nastawiłem. I co się okazało? Ze to milioner z Niemiec Zachodnich, który miał swoją prywatną  stadninę na 120 koni. Taką zrobił mi reklamę w Berlinie Zachodnim, że przyszło pismo, iż jestem bardzo potrzebny do pracy na Akademii Medycznej w Niemczech. Zarabiałem świetnie, ale pracowałem od rana do nocy. Takie to były czasy.

Ćwiczy Pan jeszcze?

W.K. Ależ oczywiście, codziennie. Mam w domu 60 metrową salę gimnastyczną ze wszystkimi przyrządami. Ludzie nie mogą uwierzyć, że mam 88 lat.

I tym optymistycznym akcentem zakończymy naszą  rozmowę. Życzę Panu dużo zdrowia, sił witalnych i nieustającego poczucia humoru.

Dziękuję pięknie za rozmowę.

                                                                  Rozmawiała Ligia Poniatowska

                                                                  Zdjęcia: Archiwum prywatne W. Kopysia

Strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celu niezbędnym do prawidłowego działania serwisu, dostosowania strony do indywidualnych preferencji użytkownika oraz statystyk. Wyłączenie zapisywania plików cookies jest możliwe w ustawieniach każdej przeglądarki internetowej, dzięki czemu nie będą zapisywane żadne informacje. Polityka prywatności

Scroll to Top